szów. Było ich tyle, że choć dzieciom, obronić się słaby nie mógł, a przytem posiłkujący im pies i bliskość osady tureckiej wszelką wymknienia się mu odbierała nadzieję. Wnet dzieci otoczyły pieczarę, szczując psem nieszczęśliwego, wołając nań, rzucając kamieniami do jamy. Jeden z nich pobiegł do wioski po starszych. W rozpaczy obsadzony tak niespodzianie zbieg, chciał się przebijać, uciekać, ale sił nie miał, podniósł się, nogi mu zadrżały, padł na kamienie. W mgnieniu oka ludzie ze wsi z biczami, z kijmi, z powrozami nadbiegli, wyciągnęli go i popędzili, wśród radosnych odgłosów dzieci do Chadżi-Dere.
Nazajutrz sprzedany przez Turka (do którego pies należał, a raczej na którego podwórzu kości ogryzał), przytroczony do tatarskiego konia, szlachcic szedł stepem ku kujalnickiej bałce, gdzie był auł, mieszkanie jego nowego pana.
W rozdole szerokim i ciągnącym się ku morzu, środkiem którego płynął strumień wąziutki, zakończony ku południowi Limanem, stała wioska tatarska.
Opodal od siebie były namioty z pilści okrągłe, różnej wielkości, szare, tak urządzone, że na wóz włożone i przeniesione z miejsca na miejsce być mogły. U góry klapa na sznurku podnosząca się wypuszczała dym ogniska, kilka słupów w ziemię wbitych budowę tę utrzymywały. Wewnątrz ubogo. Wiadro z wodą z jednej strony drzwi, wiadro z mlekiem kobylem fermentującem z drugiej, środkiem ognisko z Kazanem na żerdziach zawieszonym, do koła siedzenie, trochę broni, kożuchy, worki z mąką, worki z serem, sznury i łyka, ot wszystko; kobiety chociaż u Tatarów, jak w innych wschodniego pochodzenia ludów, były prawie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.