grobem i wlewał to zaufanie w towarzyszów. Schorzały, blizki śmierci, dzielił czas wytchnienia na modlitwę i nauki zbronione.
Jednej nocy księżycowej, pięknej i cichej, galera płynęła po morzu Marmora, gdy Marek upadł na wiosło swoje i z złożonemi rękoma wołać począł:
— W ręce twoje Panie.
Nadzorca spał, najbliższy księdza, nasz szlachcic, rzucił się ku niemu, on konał. Piękna to była śmierć! Tak spokojna, tak zaufana w przebudzenie wesołe, tak niepłacząca świata i oderwana od niego! Z dolin wiatr przynosił woń rozkwitłych jaśminów, tamarysów i akacyj, morze było ciche, fale fosforycznemi blaski migały, galera płynęła powoli, w dali Stambuł bielał na szafirze niebios wysmukłemi minarety swych meczetów i długiemi mury sułtańskiego seraju, na których ciemniały rozsypane drzewa; dalej czarne cyprysy cmentarzy wśród grobowców białych szumiały smutnie. Cicho było, on konał i modlił się.
A obejrzawszy do koła, rzekł słabym do towarzysza głosem:
— Bracie, zachowałem przy sobie papiery, skrypta ważne dla jednej rodziny, umieram, ciało moje wrzncą w morze, weź je, przychowaj, może kiedy szczęśliwszy powrócisz do kraju, oddaj je komu służą, może inny... Niedokończył ks. Marek i skonał. Tak Nadbożanin odziedziczył po nim zwitek papierów, który starannie zachował.
A długie, długie były lata niewoli, postarzał w nich, siły stracił, zgiął się, jednak często zwracając ku rodzinnej stronie wzdychał jeszcze za ojczyzną i śnił że płynął po Bohu, pod wał zamczyska, na którym stała Anna. Pamięć tej chwili życia nie zgasła w nim do ostatka.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.