Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

u niewiernych niewolę! A za powrotem nawet jednej twarzy znajomej, jednej ręki przyjaźnej co by moją dłoń uścisnęła!
— Byłbyś więc Waćpan — spytał szlachcic.
— Nie pamiętacie Czuryły? rzekł do otaczających oswobodzony.
Wieśniacy i słudzy popatrzali się na siebie, poszeptali, pokiwali głowami.
— Piętnaście lat! to kawałek czasu.
— Nie ma więc nikogo?
— Już to po trochu wszyscy przypominamy, ale poznać. —
— To nie on, rzekł ktoś z tłumu.
— Trzeba Marty zawołać.
A Marta była dawniej gospodynią w słobodzie, ale teraz tak zestarzała, oślepła, że się z chaty swoich wnuków już nie wywlokła.
Szlachcic ruszał ramiony stojąc w ganku widocznie niespokojny; nadeszła żona jego, dwoje małych dzieci, dworscy. Otoczyli wszyscy biedaka, różnie się i dziwując i wątpiąc o prawdzie jego opowiadania.
— A mój brat? spytał Czuryło.
— A! brat! to to brat, pan Wencesław!
— Brat mój, co się z nim stało?
— A umarł, odrzekł spokojnie szlachcic i właśnie po nim okupiłem ten kawałek ziemi.
Czuryło zamyślił się gorżko.
— I jeśli myślicie procesować, dodał łykając niespokojnie ślinę nowy dziedzic.
— O! bądźcie o to spokojni, odparł Czuryło, nie mam ani woli, ani sposobu do tego. Chciałem tylko zobaczyć słobodę moją i pójdę dalej.