Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

Te słowa w takiej chwili ścisnęły za serce nieszczęśliwego. Zachwiał się, oparł o drzwi, stał w milczeniu.
— No, mów-że czego chcesz? rzekł Czuryło stawiając laskę na miejscu zwyczajnem, wieszając czapkę na przeznaczonym jej kołku.
Syn nie wiedział jak począć.
— Spokojne życie! spokojne! szepnął po chwili, powiedzcie mi panie Łowczy nigdy wam...
— Zkąd wiesz o mnie? zapytał niespokojnie stary.
— Zkąd! Dawno, dawno was znam.
— Ty! mnie! Jak się zowiesz?
— Dowiecie się. Ale powiedzcie mi wprzód, czy w tem spokojnem życiu nigdy nie przychodzi wam zgryzota do serca, ciężkie jakie na głowę wspomnienie?
— Co ma znaczyć to pytanie? zawołał ostro i po swojemu chmurząc się stary, dziwnie bowiem uderzyło go to pytanie, które przypadkiem trafiało na ranę ukrytą. Czuryło na wspomnienie żony i pierwszego syna doznawał nie raz niepokoju duszy, uznawał się względem nich winnym, a przywodząc na pamięć anielską łagodność, dobroć, niewinność dziecinną kobiety, której struł życie popędliwem i nieusprawiedliwionem podejrzeniem, bolał nad przeszłością.
— Co ma znaczyć to pytanie? powtórzył.
— Nigdy nie pożałowałeś Heleny i jej syna?
— Heleny! jej syna! wykrzyknął starzec odchodząc od przytomności. Co to jest? co to jest? Ktoś ty?
— Kto? widzisz, biedny człowiek, co lat wiele wycierpiał w niewoli, co ostatek życia na swoją przywlókł ziemię.
— Zkąd wiesz? Kto ci powiedział? Dla czego? Starzec gubił się w domysłach, nie mogąc wpaść na jedyny prawdziwy.