Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kto jestem? odpowiedział Litownik, syn Heleny.
— Syn Heleny! o Boże, mój syn! zawołał starzec. Lecz w tej chwili gdy się miał rzucić już ku niemu, ta myśl stara, to podejrzenie zabójcze o niewierności żony, znowu go oburzyło. Cofnął się, schmurzył.
— Wiedziałem, że tak mnie powitasz, ojcze. Ale starzec walczył i zwalczył uczucie, niegodne siebie, rzucił się ku synowi, wołając:
— Przebacz mi! przebacz!
— Niech ona przebaczy, ja nic nie mam do darowania ci ojcze!
O! słodki był uścisk ojcowski dla wygnańca, co lat kilkanaście nie kosztował uścisku żadnego, nie słyszał słowa przyjaźni, przywiązania.
Wnet stary usadowił syna i zaprzątnął się nim, a choć chwilami jeszcze niewygasłe uczucie jadło mu serce, mógł już je zwalczyć, zwyciężył.
Długie opowiadanie wypadków wyżej opisanych zajęło dnia resztę. Stary Czuryło płakał, rzucał się i klął niewiernych, noc zastała ich jeszcze rozmawiających.
— Ojcze mój, rzekł nareszcie syn, dla czego powiedz mi należałeś do porwania syna księżnej?
— Ja? niespokojnie marszcząc się zawołał stary, ja? Kto ci to powiedział?
— Widziałem cię umawiającego się.
Czuryło widocznie się pomięszał.
— Ani słowa o tem, rzekł, później wszystko się wytłumaczy, wyjaśni.
Gdy to mówił syn, widział na twarzy starca taki niepokój, taką trwogę, że najdziksze podejrzenia przeszły mu po głowie.