szczone już było przez mór, lękano się jeszcze powrotu jego i wznowienia z nową siłą. Przebywszy wrota w których paliła się przed obrazem okiennicami zamkniętym lampa, podróżni wjechali w ulicę. Straszny i dziwny obraz oczy ich uderzył. Domy zdawały się nie zamieszkane, wrota ich pozamykane, okiennice dolnych piątr zaparte. Gdzie niegdzie wyłamane drzwi, wybite zapory, ukazywały ruinę i zniszczenie wewnątrz, jakby po świeżym rabunku, rozrzucone tam i sam sprzęty pokruszone leżały. Wśród ulic, pod gankami kamienic, wygasłe ogniska obrzucone kośćmi zastygły, zostawiwszy na murach sąsiednich czarne okopcone po sobie ślady. Kupy śmiecia, brudów, słomy i kałuże błotniste zawalały przejazd.
Z wzdrgnieniem cofnęli się podróżni przed trupami. Nie można bowiem było wszystkich posprzątać i leżały dotąd nagie, sine, konwulsyjnie pokurczone ciała pomarłych z powietrza i głodu. Niektóre poczwarnie chude zdały się skeletami, bo napróżno głodne tłumy ludu, który się rzucił z okolic przebojem na Wilno, sądząc że się tu wykarmi; napróżno żarły ścierwa, gryzły kości i korę drzew, niedostatek był taki, że wszyscy prawie wymarli. Mór dokonywał tego, co głód nie przeżył. Mieszczanie, urzędnicy, duchowni zakonnicy nawet, musieli uciekać z miasta, a na ich miejsce nagie, rozpasane rozpaczą, wpadły chmury błąkających się po kraju ogłodzonych. W jednej chwili puste domy były odbite, co w nich znaleziono wywleczone, spalone dla ogrzania, zgryzione zębami konających. Po pustych podwórzach widziano kupy upojonych głodem ludzi, w około ogniów na których płonęły drogie sprzęty i bogate szaty. Jedni oszaleli, skakali i krzyczeli,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.