drudzy konali w boleściach, deptani nieludzko, inni śmieli się sami do siebie i zbliżającej śmierci.
Ale wkrótce wrzawa grobowa ludu napływającego do Wilna ustawać poczęła, głód się powiększył, mór wzmógł, trupy secinami zawalały ulice, domy, podwórza, krużganki kościołów, cmentarze. Codziennie wozy ogromne wyrzucały za bramy trupów, codziennie było ich pełno, codzień mniej ludu, który się rozpierzchał lub wymierał. Nareszcie puste zostało Wilno. Gdy nasi podróżni zajechali tu, już tylko reszty moru dogorywały, a grobowa cisza zastąpiła piekielne wrzaski. Ale ślady świeżej przeszłości były żywe jeszcze. Te ciała zmarłych opowiadały straszliwą historją klęski, co kilkadziesiąt tysięcy ludu zniszczyła. Tam matka tuląca dziecię do piersi i w uścisku skośniała, tam starzec zębami trzymający drzewo, które chciał gryźć w głodnej rozpaczy, tam bój dwóch szalonych o ogryzek kości, skończony śmiercią obudwu.
W obliczu niebezpieczeństwa tego, nie było kto by śmiał z nim walczyć lub tamę położyć myślał. Jeden, jeden tylko brat zakonu świeżo wprowadzonego do Wilna na walkę z reformą, jezuita Łukasz Krassowski, pozostał ratować dusze, gdy ciał nie było można. Słuchając spowiedzi zapowietrzonych nędzarzy, sam się zaraził i umarł. Męczennik! Gdy mór ustawać począł i lud zalewający miasto, śmierć wyżarła, powrócili wylęknieni urzędnicy i nieco porządku. Ale ludność rozbiegła i handel nie ośmieliły się jeszcze zajrzeć do miasta.
Wielka też to była murów pustynia. Kościoły w większej części zaparte, ratusz milczący, rynek pusty, tam i sam szczątki pożarów, zniszczeń, ślady
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.