śmierci. A środkiem ulic powolnie wlekące się wozy, pełne trupa.
Mniej daleko straszny jest plac boju. Tam wrzawa przynajmniej, tam życie jeszcze obok zgonu i zniszczenia, tam zapał i siła; tu cisza przeraźliwa, zapowiadająca zda się koniec świata.
Pobledli podróżni przebiegając ulicę wiodącą od Ostrych wrót ku zamkowi. Wszędzie jedno a coraz tylko odmiennie się przedstawiając ich spotykało. Zniszczenie i śmierć. Wywabione koni tententem, kilka głów wyjrzały z okien ukradkami z postrachem i skryły się prędko. Św. Jański kościół i naprzeciw niego stojący zbór ewangelicki, oba były puste. Im bliżej zamku tem mniej spotykali trupów i wypalonych domostw. Tu zda się jakieś jeszcze poszanowanie, czy straż pilniejsza przystępu broniła, pusto tylko było. Z domu Halabardników wyglądały kilka wychudłych, zżółkłych przerażeniem twarzy strażników.
— Co za klęska! jakie zmiany! — zawołał jeden z podróżnych. — Trudno poznać to przed chwilą jeszcze tak żywe, tak ludne, tak piękne miasto.
Młody chłopak jadący z czterema innemi odwracał oczy.
— Przerażające ślady zniszczenia!
— Żywej duszy po domach, kościoły zamknięte. Widzicie ten stos przypartych do ściany i do siebie, zapewne dla rozgrzania się ludzi? Wszyscy pomarli!
— To ludność wileńska? spytał chłopiec.
— Nie, odparł jeden z towarzyszących mu, to zbiegli z całego kraju ogłodzeni, co tu ratunku szukali, a śmierć znaleźli. Byłem jeszcze w Wilnie, gdy mór się poczynał, wszyscy kupcy i mieszczanie, oprócz najuboższego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.