— Był w Tykocinie, w Knyszynie teraz.
— Zdrów?
— Jak zawsze.
— Niech go Bóg chowa. Dokądże jedziecie?
— Na Antokol.
— Do kogo? tam tak pusto jak tu!
— Wojewoda Narewski Sapieha przybył do swego pałacu i zajął go.
— Już? zaprawdę odważny.
— A na zamku, nikogo?
— O! było nas dosyć, ale jedni powymierali, drudzy poszaleli i pouciekali ze strachu, teraz powoli przybywają, będą się potem przechwalali, jakby dotrzymali placu. A dalipan, rzekł stary wrotny zamkowy, łatwiej w boju dotrzymać niż w takim ukropie. Przecież dzięki Bogu, ludzkie twarze już się pokazują!
To mówiąc wszedł nazad, widząc oddalających się podróżnych. Ci posunęli się dalej po nad Wilją ku Antokolowi. Na Łabędzim ostrowiu nie było łabędzi Augustowych, głodni je pochwytali, w Zwierzyńcu na Wierszupce zabito zwierz wszystek; wszędzie ślady przejścia tego potoku morowego, niedogarki ognisk, barłogi opuszczone, kości białe. Okolica spustoszona jak po srogiej wojnie. Szopka w której starodawny kościół Ś. Piotra się mieścił z krzyżykiem na dachu, oszczędzona przecie jako miejsce święte, plebanja zaparta, bo proboszcz wyniósł się do Niemęczyna.
W drzewach za kościołem i plebanją ujrzeli podróżni nasi murowany dom wojewody podlaskiego Fryderyka Sapiehy. Ale nim się do niego dostali, zastanowili naprzeciw kościołka i starszy rzekł do chłopięcia:
— Wiecie, dla czegośmy was wywiedli z Krakowa
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.