Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

ność. E! do sto kaduków zniewieściał nam, zbabiał ze wszystkiem. A szkoda, szkoda, bo serce złote. Włochy tylko go zepsuli.
Kasztelan westchnął.
— I nie jego jednego, rzekł, ale pono wielu, ale bodaj nie na długo i nie na wszystkich puścili jad w obyczaje. Ktoby to poznał dziś stary lud polski i litewski, co się wstydził dawniej tego pokryjomu zrobić, z czego dziś chełpi w oczy świata. Abominacja! Ale gdy powietrze ustało, król by wrócić powinien?
— W Tykocinie mór go dognał, wyjechał do Knyszyna. Bóg wie.
— Giżanka z nim?
— I ona i jej poplecznicy, Mniszkowska kupka. A piszą że panowie senatorowie i inni przystępu nie mają, że skarby wielkie wywożą a wywożą.
— Myśleć by o tem senatorom, gdy król nie myśli.
— Jegoć to.
— Ależ użytek z tych poczciwych zbiorów niegodny.
Oba westchnęli i zadumali się.
W tem wszedł starszy dworzanin wojewody i oznajmił o przyjeździe nieznajomych jakichś ludzi, którzy sam na sam z panem wojewodą widzieć się chcieli.
— Tu ich wezwać, rzekł Sapieha, nie mam tajemnic dla pana brata.
— Ale oni mieć je mogą, odparł kasztelan wstając i chcąc wynijść, wojewoda go nie puścił.
Stanisław Sołomerecki ze starszym towarzyszem podróży weszli do izby, skłonili się nisko, a podali listy swoje Sapiezie. Spojrzeli na chłopię co u proga stało, potem po sobie, a wojewoda zawołać kazał kogoś do przeczytania listów.