— Za łaskawem pozwoleniem, rzekł towarzysz księcia, gdybyście raczyli sami te listy przejrzeć i w tem jest przyczyna.
Wojewoda rozerwał sznurki i zbliżywszy się do okna począł czytać.
Głębokie panowało milczenie. Odczytawszy, nie chcąc zapewne mieć nic skrytego dla kasztelana podał mu otwarte pisma wojewoda, a sam postąpił do Sołomereckiego.
— Pozdrawiam was, rzekł, u mnie otwartem sercem przyjmuję i pozostać proszę. Zapewnie po Firlejewskim dworze nie zasmakuje wam litewska dzicz, jak ją tam w Polsce zowią.
— Bardzo krótko byłem u pana wojewody, rzekł Sołomerecki, a dawne moje życie....
— Po części to już wiemy, przerwał wojewoda, spróbowaliście biedy. Ta nigdy człowiekowi nie zaszkodzi. Twardnieje w niej jak żelazo rozpalone w wodzie, próbuje się jak w ogniu złoto.
— I uczy losowi nie ufać, dodał kasztelan. Jam także wygnaniec i cierpiał nie mało, a nigdym nie żalił się na to. I owszem.
— I ja się nie użalam, cicho dorzucił Sołomerecki, dla matki tylko to mnie boli.
— Pobożne dziecko Bóg błogosławi.
— Jakie imię nosić będziesz? spytał wojewoda, bo widzę że własnego nie możesz.
— Jakie się wam panie wojewodo zda.
Stary pomyślał gładząc brodę i odpowiedział:
— To wszystko jedno, daję wam do wyboru.
— Zwałem się będąc żakiem w Krakowie Maciejem Skowronkiem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.