po wsiach u szlachty, która Sapiehów podejmowała z uszanowaniem i radością. Nigdy ta rodzina nie była popularną, ale dawniej im mniej się zniżyła, tem szacowano ją bardziej, poważano więcej.
W Rożanie nowe życie się rozpoczęło, łowów i dalekich wycieczek. Wojewoda smakował w lasach, lubił prawie niewygody i pomimo podeszłego wieku, mawiał że to hartuje. To też nie nowina mu było przepędzić noc pod gołem niebem, na kożuchu, albo w chacie leśnego lub bartnika. Sołomerecki musiał się zaprawić pod takim panem do niewygód, do męzkiego życia, do szabli, konia i niebezpieczeństwa.
Raz z Rożanej wyjechał wojewoda na dziki w lasy nad Jasiołdą się ciągnące. Wcześnie przygotowano szałasy, zwieziono żywność i zegnano ludzi do Berezowego błota. Spodziewano się i dzików i łosi. Wojewoda niechcąc wejść na pałatkę dla niego sporządzoną, stanął koło pieńka na ziemi. Nie daleko na strzał od niego postawiono Sołomereckiego. Rozjuszony dzik już się miał rzucić na wojewodę, który wystrzelił swoją rusznicę na głuszca, nie spodziewając się już grubego zwierza, gdy Stanisław odważnie wycelowawszy położył go trupem. Kula wprawdzie świsnęła koło ucha Sapiezie, lecąc na odyńca, ale wieprz się zwalił. Ten mały na pozór wypadek zjednał serce wojewody Sołomereckiemu. Pocałował go w głowę na miejscu i rzekł przy wszystkich:
— Zuch jesteś moje dziecko, chociaż o włos nie obroniłeś dzika odemnie, bo mi kula przesła mimo uszów.
Odtąd ze szczególną pieczołowitością czuwał wojewoda nad Sołomereckim, sam wskazywał mu zajęcia,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.