tatarską, męki lat długich, wszystko!
— Być-że to może? być-że to może? przerwała Anna. To nie sen? to wy? I mogliżeście mnie poznać?
— Poznałem W. ks. Mość od razu, gdym prosił u niej jałmużny u drzwi ks. Sołomereckiego, ale wówczas nie byłem poznany, ani później gdym siadywał pod tym domem długo.
— Jak to? ten żebrak, litownik?
— To ja byłem.
— Ja was poznać nie mogłam.
— Nic dziwnego! Jam was poznał, bo te lata co mnie przybiły, zgniotły, W. ks. Mości płynęły cicho, spokojnie.
— O! nie mówcie tego, nie wiecie. Nic nie wiecie! Te lata i dla mnie przeszły ciężkie zostawując ślady. Moje dziecko, wy wiecie los mego dziecięcia! Wydarte, porwane znowu.
I płakać poczęła.
Stary Czuryło przechadzał się niespokojnie po komnacie, usiłując napróżno pohamować szarpiące go uczucie.
— Nadzieja w Bogu! dodał cicho.
— W jednym Bogu! powtórzyła księżna, jakby z wymówką.
— I w waszych przyjaciołach, dodał młodszy z zapałem. Znajdziemy go, powrócim W. ks. Mości, ja sam, ja, pójdę i nie ukażę się, chyba z nim.
— Niech wam Bóg płaci! Wy nie wiecie jak kocham syna. Stracić go! Jedyną pociechę, której dzieciństwa widzieć nie mogłam, którą wypieścić nie było mi wolno. Życie tak krótkie, straszno pomyśleć, że upłynie mi samej jednej, zawsze tylko w tęsknych nadziejach za dzieckiem, we łzach.
Stary kręcił się poruszony do żywego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.