Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

— I nie chciałem nic W. ks. Mości mówić, aby się to przypadkiem nie rozniosło. Ale bądźcie o dziecko spokojni. Ono jest w pewnem, bezpiecznem miejscu.
— Dzięki niech będą Bogu, zawołała Anna, i to pewno? to pewno?
— Jak mnie W. ks. Mość żywym widzisz.
Gdy to mówił pan Czuryło, ulica zatętniała, zatoczył się rydwan i wnet u drzwi dał się słyszeć głos naglący, głos znany księcia Sołomereckiego, który w gniewie sługi rozpychając, bieżał do komnaty.
— To on! z przestrachem zakrzyczała księżna, to on. Mówiliście że wyjechał!
— Sam widziałem. Chyba powrócił!
Drzwi się otworzyły z trzaskiem i Sołomerecki wpadł do komnaty, srogi, gniewny, dumny, trzęsący się z wzruszenia.
— Pani siostro! zakrzyczał na progu, przyszedłem wam oznajmić.
Anna zbladła rzuciła się w krzesło.
Młodszy Czuryło z zaiskrzonemi oczyma stanął jakby gotów do walki, mierząc oczyma nieprzyjaciela.
— Oznajmić wam, że wiem wszystko! Czuryło stary zatrząsł się, zsiniał.
— Co wiecie? słabo spytała Anna.
— Syn wasz! podrzutek ten! w Litwie!
— Myśleliście że się to udane porwanie ukryje przedemną, ale nie. Wczoraj dowiedziałem się o wszystkiem, jutro rozsyłam, jutro sam jadę za nim. Wiecie moje warunki?
— Ale ich nie przyjmie, szepnął stary Czuryło.
— Milczeć! zawołał książę, do niej mówię nie do was. I wpatrując się w starca dodał: Wyście machino-