Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

tajemnie zawsze by go pozbyć się pragnął?
— Nie sądzę, znuży go ta próżna i niczem później niedająca usprawiedliwić się walka.
— Jego! czyż nie wiecie, że mu o majątek chodzi więcej niż o wszystko? A jednak jam mu go dawała.
— Potrzeba go się pozbyć, rzekł w tej chwili młodszy Czuryło, inaczej to się skończyć nie może.
— To mówiąc rzucił znaczące spojrzenie na ojca i zdawało się, że uknuł jakiś zamiar, któren mu pilno było przyprowadzić do skutku, bo się rzucił ku drzwiom.
— Co myślicie? co mówisz? zawołała księżna.
— Nie ma innego sposobu, pozbyć się go potrzeba, powtórzył Czuryło.
— Ale to być nie może!
— O! może, pani, zaręczam.
Anna pobladła.
— Wybyście chcieli?
— Nic prościejszego, zabić go.
— Wy?
— Ja! szczęśliwy będę, jeźli mi się to uda.
— Ale wy, wy zginiecie sami, on silny, on otoczony, on ostrożny.
— Zginąć mogę i chcę. Na cóż się teraz przydało moje życie, dodał smutnie. Zobaczyłem kogom chciał widzieć, wyczerpałem najgorsze i najlepsze, nie mam się czego spodziewać i na co się szczędzić.
— Dla ojca, dla... I księżna pomięszana zamilkła. Na Boga! mówiła po chwili, porzućcie tę myśl niegodną was. Skazić się zabójstwem.
— Nie, Mości księżno, ukarać tylko prześladowcę waszego.
— Karać nie do was należy.