Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

sztof. Szkoda mówić, żeby mu tam miało być wygodnie; bo mijając to, że do niego leźć było potrzeba po długich, po kręconych, ciemnych, wązkich i coraz bardziej stromych schodkach; całe mieszkanie składały dwie ciupki. Jedna z oknem na ulicę w facjacie, nizka i tylko w środku wyprostować się dająca, bo boki spuścisty dach ucinał, druga z okienkiem w dachu małem, pęcherzem zaciągniętem, za skład służąca.
Pierwsza zawierała łóżeczko jak żłobek wyleżane, skórą i kołdrą pokryte, z poduszką czarną skórzanną i makatką wytartą. Na niej dwie pary ogromnych pistoletów w mosiądz oprawnych, rusznica, szabla, szpady i t. p. aż do tureckiego noża. Na stoliczku lichtarz z łojówką, szklanka, butelka, grzebyk do włosów i forma do lania kul. Na krzesłach słomą wybitych, odzienie porozrzucane bez ładu, dalej dzban nadtłuczony, miska podobna, kilka par butów i u drzwi skrzynka nie domknięta.
W pośrodku izby pierwszej siedział pan Krzysztof, naprawując sam rozprutą suknię i śpiewając wesoło, gdy pan Czuryło zdyszany, zapukał do drzwi.
— Drzwi i serce otworem! proszę, rzekł zwracając się i igłę w zęby biorąc gospodarz.
Weszli, jednem wejrzeniem zmierzył ich pan Pieniążek i podsuwając krzesła, sam zająwszy miejsce na łożu, wesoło powitał.
— Cóż tam szanownego pryncypała sprowadza? zapytał. Ot widzicie, zajmuję się krawiectwem choć szlachcic, ale nie za pieniądze, tylko dla własnej uciechy, tandem to nie powinno klejnotu mi kalać.
— Zapewne, rzekł pan Czuryło.
— Nigdym nie mógł zrozumieć, co to ma do szla-