Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

I wnet prawie we drzwiach ukazał się dosyć skromnie, bo w nieodbitem tylko odzieniu, Łęczycanin przecierając oczy i drapiąc głowę.
— A co? spytał wodząc do koła wejrzenie jeszcze spiące.
— Mów prawdę! głośno zaryczał Pieniążek, a nie, to cię z okna tego na ulicę precz wyrzucę, — mów prawdę.
— Ale jakąż? bo dalipan niewiem czego chcesz. Mam sto wielkich prawd do powiedzenia, poczynając od najogromniejszej względem doskonałości Marcu u pani Krzaczkowej.
— Tu nie o kpiny idzie, mospanie, ale o zdradę!
— O zdradę! No, cóż to jest? pytajcie.
— Wyście zdradzili, wydali.
— Ja! ja! ze zgrozą cofając się załamawszy ręce, rzekł szlachcic. Pudendum, horrendum! Ja!
— Ty, bo nikt inny nie mógł, chyba ty zapiwszy się
— Ja! co? kiedy? komu?
— Nie spotkałeś się z nikim w drodze, przyzostawszy za nami?
Szlachcic pstryknął palcami i kiwnął głową, jakby rzekł: Teraz wiem.
— No! no! rozumiem!
— A, widzisz.
— A, zobaczycie, że nic się nie stało, spokojnie odparł Łęczycanin, dajcież mi no gadać.
— Mów, a prawdę, rzekł pan Krzysztof.
— Otóż to tak było: Drugiego dnia, kiedy mi koń zakulał, jadę ja sobie powoli i zajeżdżam do karczmy.
— Tegom się spodziewał.
— A gdzie chcecie, abym zajeżdżał? Dosyć że