Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

zajeżdżam, goły zupełnie i do tego koń zmęczony, ciężkie juki.
— Patrzajcie, to już kłamstwo.
— Ciężkie, obstaję przy tem, i tak ciężące, że musiałem kontusz mój stary, pamiątkę po ojcu, dla ulżenia mu sprzedać.
— I kupiłeś piwa?
— No! a cóż robić miałem? Złe to było prawda, ale jakie było, takie musiałem przyjąć. Nie było rady, siadam i piję. Aż tu rumot, turkot, strach! zajeżdża jakiś magnat, pan, książe.
— Otóż jest, rzekł Czuryło.
— Tak jest, książe, dodał szlachcic, ale to nie koniec. Słudzy jego chcą mnie rugować gwałtownie z izby, opieram się, on sam Serenissimus czy Celsissimus nadchodzi, i łagodnie, powolnie, każe mi się zostać. Ja dla sług, aby im okazać com za jeden, zostaję ze swoim kufelkiem. Wszczyna się rozmowa.
— I wszystko wydane! rzekł Czuryło smutnie.
— Poczekajcie no, jeszcze nie. Pyta mnie zkąd ja, kto ja. Powiadam, dziwna to historja i poczynam mu opowiadać.
— Tak! niegodny! zdradzać, zawołał Krzysztof z oburzeniem, zdradzać!
— Ale nie, mówię mu, bez nazwisk i miejsc. On mnie pytać poczyna, ja się trzymam ut decet. Nalega i powiada: Powiesz za garniec miodu? Tem mnie obraził! Rzeknę mu: Ani za królestwo świata. On to chwali i każe dać miodu, ale tak mnie napiera, tak napiera, że djabeł wie jak wygaduję się z Litwą.
— I z wszystkiem?
— Jakem szlachcic, nie! Ale postrzegłszy że kręto,