Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

rozkłutą dobrze, wytartą oliwą i solą ammonjacką. Otoczym ją świecami, podłożym złotą blaszkę pod język z imieniem demona wyrytym na niej, a powie nam co zechcemy.[1]
Na te właśnie słowa nadszedł książe, który do drzwi zapukawszy, ukazał się nagle, zszedł dwa stopnie w dół i stanął przed Gronoviusem wychodzącym na jego przyjęcie.
— Doktor Gronovius?
— Ja jestem!
Książ spojrzał na Durana, który niewstając zwrócił oko na niego i mierzył go niem bacznie.
— A to? spytał.
— Mój towarzysz, Duran.
— Do usług, mruknął karzeł. Co rozkażecie?
— Chciałbym pomówić tajemnie.
Gronovius powstał, drzwi zaryglował i skinąwszy na Durana, otworzył drzwi lochu, do którego wprosił księcia. Loch urządzony był na posłuchalnią, gdyż głośna nawet w nim rozmowa dosłyszaną być nie mogła. Wilgotne jego ściany okrywał papier zapisany znakami, figurami, linjami, lampa płonęła od sklepienia zwieszona, maleńki stolik z trupią głową w pośrodku, trochę gratów po kątach.
Gronovius podał zydel księciu, sam siadł w krześle. Duran ukazał się na wschodach w cieniu.
— Słucham.
— Rzecz taka: — Jest dziecię, które zgubić chcę.
— Dziecię?

— Chłopiec piętnastoletni.

  1. Wszystkie szczegóły czarnoksięzkie są historyczne, podobne praktyki dopełniały się.