Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż dalej?
— Dziecię to chcą udać za syna mojego brata, ja chcę aby nie żyło.
— Rozumiem, rzekł Gronovius, ale my się nie podejmujemy gubić ludzi, tylko im, ile nasza umiejętność dozwala, pomagać.
— Ja was też nie proszę o zgubienie dziecięcia.
— Więc o cóż, M. książę?
— Zkąd wiecie, kto jestem? czerwieniąc się spytał Sołomerecki, który żywo powstał na te słowa.
— Ja wszystko wiem, zimno odparł Gronovius.
— Więc wiecie także czego od was chcę?
— Chcecie wiedzieć, gdzie się to dziecko znajduje.
— Tak jest, nieśmielej już odpowiedział Sołomerecki, trąc ręką po czole.
— I nic więcej? wlepiając weń oczy rzekł Gronovius.
— Trucizny, wyrzekł tak cicho książe, że czarnoksiężnik raczej się domyśleć niż dosłyszeć musiał.
To mówiąc położył na stoliku woreczek z pieniędzmi. Gronovius schował go do kieszeni.
— Chodźmy na górę, zawołał, postaramy się zadość uczynić waszemu żądaniu. Duranus spiesznie poskoczył na krzesło i udał bardzo zajętego pracą, tak że się nawet nie odwrócił gdy weszli.
— Duranus, zawołał Gronovius — ten — wskazał na księcia, chce wiedzieć, gdzie się podziewa dziecko, o którem w tej chwili myśli.
— Wnet, odrzekł Duran, schwytując się i wymierzając oko na Sołomereckiego, powiedźcież mi naprzód, jakiej chcecie wróżby?
— Jakiej? alboż wiem, byle mi powiedziała czego żądam.