— Jest mnóstwo sposobów dojścia prawdy. Wywołaniem umarłych, tłumaczeniem snów, obserwacją gwiazd i konstellacji, aeromancją, pyromancją, hydromancją, rhabdomancją, ksilomancją i kleidomancją i innemi.
— Ja tam nic nie wiem, dumnie odparł książe, wróżcie jak chcecie, bylebyście mi powiedzieli gdzie jest.
— Wywołaniem umarłych? spytał Duran myśląc że zastraszy.
— Jak się wam podoba, zimno rzekł Sołomerecki.
— Albo za pomocą tej głowy, to jest Teraphim?
— Jak chcecie.
Gronovius i Duran spojrzeniem zdawali się naradzać, następnie ostatni obnażył ręce po łokcie, zdjął drewnianą głowę, ustawił ją na podłodze, zakreślił koło, wziął rószczkę, natarł się jakąś maścią ze słoika dobytą i począł biegając szeptać.
Książe stał niemy, zdziwiony i pomięszany. Duran szybko miotając się mówił, jakiś głos zdawał się mu z za okna, to z lochu, to z góry na przemian dopowiadać słowy nie zrozumiałemi, głucho. Ile razy książe głos ten dziwny, stłumiony posłyszał, obracał się to tam, to tam, ale nigdzie nie mógł dojrzeć zkądby pochodził. Gronovius oparty o stół patrzał obojętnie.
Duran wybiegawszy się dobrze, stanął wreszcie i rzekł kładnąc laskę. Skończone, wiem teraz wszystko.
— Słucham was.
Karzeł zdjął srebrną tackę ze stołu i podstawił ją księciu, mówiąc:
— Dla terafim! co ofiarujecie dla terafim?
Garstka pieniędzy brzękła na tacce.
— Pytajcie mnie, rzekł Duran.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.