Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie on jest?
— W Litwie, odpowiedział karzeł.
— Mianowicie?
— Na dworze Sapiehy wojewody Podlaskiego.
— Kto go tam zawiózł?
— Czterech szlachty, na czele jej Krzysztof Pieniążek.
— Z czyjego rozkazu?
— Nieznajomego szlachcica.
— Jego imię?
— Głowa nie wie.
Książe się zamyślił. Dobrze, rzekł, a teraz reszta.
Gronovius mruknął na Durana. Ten podstawił drabinkę do półki, rozgarnął słoje, wyszukał flaszki z czerwoną jakąś mieszaniną, nalał z niej kilka kropel w maleńką bańkę, tak zrobioną, że mogła być zawieszona na sznurku i noszona na szyi, a potem podał ją księciu.
— Tylko tyle?
— Aż nadto wystarczające, odpowiedział Gronovius.
Sołomerecki schował podaną sobie flaszeczkę za suknię, pochodził po izbie, jakby się chciał uspokoić, wskazał ręką na drzwi, które mu Duran odemknął i powoli wyszedł.
Jacuś stał na drodze i świstał.
— A co paniczu? dostałeś lubczyku? spytał przedrwiewając; mówią że oni lubczyk przedają, hę? Czy to prawda?
Popchnięty w milczeniu, odskoczył na kilka kroków, zdjął czapkę i pokazując język, dodał niby żegnając:
— Nogi całuję, Lubczyka.
Ledwie się drzwi zamknęły, gdy Czuryło pukać do nich począł i wszedł z synem niespokojny.
Dwaj czarnoksiężnicy naradzali się nad czemś w po-