ich wyczerpał, przyjaciele pożyczać nie chcą; udał się do żydów.
W kąciku Kampsor Hahngold rozpatruje kutas pereł i pierścień z szafirem; dalej drugi waży srebrną złocistą nalewkę z miednicą. Na dworzanach księcia czyni to wrażenie niemiłe, szepcą między sobą, oglądają się, wahają.
— Słuchaj Miklasiu, mówił starszy jeden do młodzika w zielonej barwie, coś tu się u nas źle święci. Ostatki żydzi biorą.
— A co nam do tego.
— I bardzo Miklasiu! To pachnie ruiną i nędzą, ostatki! a potem może i chleba zabraknąć. Trzeba o sobie myśleć.
— Ja myślę, że jeszcze pora, nic nie nagli, będzie miał pieniądze.
— A! będzie, ale czy to te pieniądze wystarczą na długo? Żydowski grosz, to się rozłazi prędko, rzekłbyś że się spieszy powracać do nich nazad. I za te kutasiki nie wiele go dostanie, bo żyd inaczej jak połowy wartości nie da.
— A więc cóż?
— Trzeba o sobie myśleć. Ja podobno konia wziąwszy i jurgieltu zapomniawszy, drapnę szukać innego pana.
— Powiedz-że i mnie, kiedy, to i ja z tobą. Inny, podsłuchawszy rozmowy, przysunął się.
— Nie spieszcie się, panowie bracia, fortuna jeszcze się do nas obrócić może. To jest casus ekstraordynaryjny, wygramy bitwę z księżną Jejmością i będziemy bogaci.
— Jeżeli wygramy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.