— To nie ulega wątpliwości.
Obcy jakiś wsunął się między dworzan.
— Panowie bracia, należycie do dworu księcia Sołomereckiego?
— Tak jest.
— A nie życzylibyście sobie odmienić pana?
— Czemuż nie, jeżeliby się co dobrego nadarzyło.
— Wyśmienitego, nadarzyć się może.
— Cóż takiego?
— Księżna Sołomerecka potrzebuje dworzan dla siebie i syna, podwójny jurgielt da i barwę, a kto wie, co dalej. Za wierne usługi. U niej obietnica święta i jest z czego otrzymać.
Starszy się oburzył.
— Księżna! nieprzyjaciółka pańska.
— Ba! mości panowie, a cóż wam uczyniła?
— I bardzo wiele, z jej przyczyny nasz książę goły tak, że jurgieltu zapłacić nie ma z czego, a na drogę klejnoty zastawia.
— Któż mu winien, wszak księżna Jejmość dawała mu majątek, gdyby tylko chciał jej dziecka nie prześladować.
— I nie przyjął?
— Ani chciał słuchać. A przytem księżna swoim dworzanom mogła by dać jakąś gratyfikacją, co by załatało ten nie wypłacony jurgielt.
— Doprawdy?
— Ja myślę.
— Wy od niej jesteście?
— Nie, proszony tylko o wyszukanie. Myślałem że widząc co się tu dzieje, zechcecie może zapewnić sobie bezpieczniejszą przyszłość.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.