wie, ile między nami było niezłomnego pobratymstwa. W piersiach mu grały suchoty, a śmiechem się wtedy radosnym zanosił. Niosłem go, gdy mi padał, nie czując ciężaru, jak matka nosi dziecko. Po całej nocy chodu, o świcie, pomnę, weszliśmy na plebanię do księdza starego, żądając posiłku i paru godzin snu. Drżał ksiądz i szeptał modlitwę. Nakarmił nas wyklętych rewolucyonistów, przemokłych zbiegów napoił winem. Jedliśmy wtedy w milczeniu we trzech, patrząc sobie nawzajem w oczy i widząc nawskroś polskie, niewolnicze serca, naszą wylękłą, nadwiślańską dolę, mieszając trwożny posiłek z gorzkiemi łzami. Śmieszna polska nędzo!
Wzamian, kiedym ja w walce z wojskiem, na rogu wielkomiejskiej ulicy postrzał otrzymał w ramię, on mię „Marek“ towarzysza wywlókł zaułkami — z pomiędzy patrolów, wydźwigał na ramieniu, schował w izbie swojej.
Dzieci troje i żonę wysłał spać do ciasnej sieni, w łóżku mię swojem położył i leczył sam, żeby nie wzywać lekarza. Ukrył mię, ocalił wtedy, wywiózł chorego w daleką stronę.
Śmieszna polska nędzo!
Wydałem żandarmom ono tęgie braterstwu między nami dwoma. I wszystek nasz sekretny zamach, któryśmy razem czynili. I każdą myśl, zaprzysiężoną słowem męskiem, naszem, honornem, głuchą tajemnicę, powziętą pospołu, gdyśmy nocami obaj w gorączce szeptali.
Śmieszna polska nędzo!
— Oto tu leży „Rudolf“. To my zabiliśmy z nim generała żandarmów. Zdobyliśmy razem pocztę z wielkimi