Miałeś w oczach jej czarne, aksamitne oczy, które się czają w przecudownych podrzęsnych błękitach z niewyśpiewaną pięknością morza, otoczonego przez śpiący lazur niebios. Miałeś w oczach jej usteczka, jej usteczka, stworzone — o, straszliwa prawdo poety! — for tenderness or scorn — do pocałunków, albo do pogardy, do okrutnych skrzywień pogardy, od których serce drży, jak ziemia od razów piorunu.
Jeden ich uśmiech, jeden uśmieszek, delikatny, jak cień słaby oliwnego drzewa w skwarze włoskiego wybrzeża, — zakrył ci wieczność. Szedłeś wtedy upojony od szczęścia, czy od rozpaczy, niosąc w sobie tę chwilę tajemną, kiedy o głuchym północku wschodzi gwiazda, wybłyskująca nad bezsennem uczuciem. Wysoko w pustej alei śniły swój sen o wieczności elektryczne księżyce, siejąc różowy półblask na zadumane drzewa jesienne. Suchy liść spływał z wysoka za lada powiewem. Jak suchy liść klonowy poniewierało się u jej stóp twoje serce. Twe serce tak wyniosłe u jej stóp... Czy pamiętasz?
— Pamiętam...
— Aleja była pusta. Nikogo! Tam i sam pod drzewem ze zwieszonym aż do ziemi łbem drzemał koń powozowy, a dorożkarz spał twardo na koźle, wtuliwszy głowę w wielki kołnierz płaszcza. Lekki wiatr sączył się przez czułe gałęzie lip, od światła elektrycznego martwo-białe, albo cielisto-różowe. Pamiętasz głos tego wiatru? Pamiętasz ów lekki huk pod niebem?