Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiechnięta mówiła: — Może to panu sprawia przykrość, ale to już niejednemu sprawiało przykrość, więc niech to pana pocieszy. Naprzykład, pańskiemu bratu Benedyktowi...
— Więc sprzeda się pani najbogatszemu?
— Tak jest, proszę pana.
— Gdyby to nawet był jakiś stary, wstrętny, zbogacony nikczemnik?
— A cóż mi do moralności tych panów! Ja przecież nie z przywiązania, tylko dla pieniędzy, więc to chyba wszystko jedno, jaka będzie jego duszyczka. Będę to traktowała poprostu, jako pracę.
— Ach!
— Co panu?
— Nic. Słowo mię zabolało, jak strasznie mocny policzek. Niech pani cofnie to słowo!
— Pan chciałby, żebym ja z ukochanym młodzieńcem we dwu izdebkach cuchnących, przy kuchennych schodach... i ów „obiadek skromny, ale smaczny...“ A moja sztuka, to jako dodatek, w wolnych chwilach, po za wszystkiemi pieluchami i mężowską bielizną, — lub też, owszem, jako zarobek rodziny, ręczne pokupne malowanie, zaaprobowane przez znawców i popychane między znajomemi, uczciwemi rodzinami. Z drugiej strony przebolałby pan, ale jako dozgonne, kościelne małżeństwo, choćby też i ze starym radcą towarzystwa kredytowego. Może być sprzedaż, ale raz na zawsze. Może być zmiana, ale tajna. Nie, panie! Ja jestem straszna, nadchodząca kobieta. Chcę mieć czarującą bieliznę, tak cudną bieliznę z maison Blanc, żebym się w niej sama sobą mogła zachwycać. Chcę mieć suknie, któreby zwracały uwagę na Ringach i przed paryską operą, kapelusze, czy-