Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/089

Ta strona została uwierzytelniona.

kość pól. Bachmaty brzuchami rozorują zwiewne śniegi. Daleko miotają bryzgi lodu ich w skok lecące kopyta. Ogony ich rozdyma wiatr, jakoby surmy bojowe. Grzywy ich fruwają wśród wiatru, jakoby hetmańskie wojenne buńczuki. Jeździec nie czuje wagi swego ciała. Ziemi nie widzi. Czarna w oczach noc. W duszy szczęście)

CZAROWIC
(nachylił się w biegu. Piersi jego chwytają wicher. Usta szlochają)

— Wodzu!

BOŻYSZCZE

— „Warna“!

CZAROWIC

— To jest wolność!

BOŻYSZCZE

— „Warna“! „Warna“!



OBRAZ PIERWSZY.
(Olbrzymia, paropiętrowa hala fabryczna. Przez szklany, zakopcony dach wpada odblask elektrycznych słońc, świecących nazewnątrz w dziedzińcu. W hali światła niema. Odblask nieruchomo lśni na wyszlifowanej, stalowej powierzchni wielkich rozpędowych kół, wisi bez przerwy, jak nici srebrnej pajęczyny na pasach transmisyi, wstrzymanych w biegu, uśpionych w głuchym letargu. W dole światło polśniewa tu i owdzie na wyświechtanym kaszkiecie, na siwiejących pod sadzą włosach człowieka, na zgrabiałych rękach, zaznających rozkoszy letargu. Tłum do tysiąca osób napełnia wnętrze sali. Z mroku dochodzą głosy niewidzialnych mówców)