Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

— To była jakaś pomyłka. Zaplątana klisza skądinąd... Wracam do rzeczy. Musimy rzucić zasłonę na wszystko, co było w tej przeszłości okrutnego z jednej, lub drugiej strony. Czas już zapomnieć i czas przebaczyć! Musimy z tej przeszłości wybrać tylko to, co nas łączy, co nas spaja, co nas podnosi, ożywia, w czem jest siła, honor i wesele życia.

(Bożyszcze w opróżnioną po wyjęciu kliszy przegrodę ruchomej ramki wpuszcza nowe przezrocze. Ukazuje się wnet obraz zamglony, w którym na początku trudno coś rozpoznać. Stopniowo, jakby ze mgły, wyłaniają się budowle, później coraz wyraźniej widać gumno, tłum ludzi, człowieka obnażonego na śniegu. Śnieg skrwawiony. Nareszcie z olśniewającą wyrazistością widać ohydną scenę jakiejś kary. Rozciągnięty nieprzystojnie chłop drga pod łozami. Prelegent gwałtownym ruchem odsuwa kliszę. Ukazuje się scena, gdzie chłopi pomagają zbierać rannych na polu bitwy)
PRELEGENT

— Oto mamy widok ojczysty, widok, który nam serce krzepi. Takich oto wszyscy potrzebujemy gwałtownie widoków, któreby nam nie wątliły serca, któreby w nie wlewały siłę i otuchę umacniającą!

CZAROWIC (z głębi audytoryum)

— Na pół godziny uniesienia. Po upływie tego czasu już znowu potrzebujecie widoku, któryby w was wlewał siłę i otuchę umacniającą. Ciągle się tak krzepicie i umacniacie, odwróceni od prawdy, ciągle się podpalacie i grzejecie, a zimni jesteście, jak sople lodu, martwi w całych kupach, jak kupy popiołu!

PRELEGENT (groźnie)

— Kto mówi?