Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.
MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Czy on może na seryo zechce rozpocząć tu wykład i dyskutować na temat, jak to logika odzyskuje swe prawa? Co do mnie, to wolałbym rozpocząć dyskusyę z tym skrzydlatym symbolem. Czy widzicie te oczy? Toż to cudo! Sprobujmy ją zaczepić, gdy zejdzie na ten padół. (Szeptem do sąsiada) A nuż dałoby się ją wziąć na stajenkę... Jabym wiele ryzykował...

PAN ŁYSIEJĄCY

— Panowie! Słuchajcież z łaski swej. Toż to Ślaz mówi!

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Niech ten Ślaz mówi do innych. Przecie on nic innego nie robi, tylko pisze, lub mówi. Kiedy pisze, przypomina mi jednę z działających kiszek gumowych, któremi stróże warszawscy polewają systematycznie rozprażoną ulicę. Woda, strzelająca z kiszki, przypomina strzały, ale to tylko nasza ułuda. Przed każdą warszawską redakcyą stoi jakiś Ślaz i codzień strzelającą wodą ze swej kiszki redakcyjnej polewa ulicę. Przed każdą kamienicą stoi materyalny stróż i polewa ulicę. Wszystko to pod dyrekcyą komisarzy policyjnych. Jedno i drugie zjawisko jest konieczne. Jedno i drugie zjawisko świadczy, że logika naszego bytu już jest znowu w murach tego, pijanego do niedawna, miasta, ale, przyznajcie na litość, — jakże nudne!

PAN STARSZY

— Gdyby nie Ślaz, nie tak łatwo, jak się to na pozór wydawać może, władza przywróciłaby porządek w kraju.