były piękne doskonale. Ich moc była pełna wdzięku, a śmierć ich była tak pełna wzniosłości i niewymownej potęgi, jak śmierć opisana w Fedonie. Czarowic, przybysz z leśnych płaszczyzn, z niw, stratowanych kopytami głupich zwycięzców, z dróg, wydeptanych lękliwemi stopami niewolników, z kraju więzień, z pośród plemienia bez honoru, bez woli, które się samo jadem własnej niemocy zatruwa, — gdy się zapatrzył w nawałnicę morskich fal, — ujrzał w niej zjawiony sen dzieciństwa swego, marzenie młodości i myśl dojrzałych lat. Zobaczył nanowo zniweczoną piękność siły swej duszy. Poznał w wyuzdaniach, w zagonach, w niezłomnej wytrwałości fal duszę swoją samą w sobie. A wszystką władzą tak znienacka ockniętej i jasnowidzącej duszy zobaczył w zwierciedle morza, jak jest na całej ziemi samotny. Widział w zwierciedle tem naród swój podarty, widział jego rozproszenie, odłamy, odszczepy, części, warstwy, stronnictwa, — przestrzenie ziem, okolice, miasta, wsie, krajobrazy, ludzi dalekich... Przymierzał się duszą wszędzie, tam i sam, przypadał piersiami daleko i blisko. Szedł zgiełkliwemi ulicami interesu i przypasywał do wnętrza sklepowej sprawy swoje naiwne, więzienne pomysły wyzwolin, swoje mrzonki, śmiech budzące gruby, długi i zdrowy. Poznał w nieomylnem przejrzeniu, że, stojąc na wysokości wolnego polskiego ducha, nie jest i nie będzie nigdy złączony ani z temi zbiorowiskami ludzi, ani z żadną na tej ziemi jednostką. Widział doskonale zaród zgniłości od początku i brud narosły pod wzniosłemi hasłami — i to zarówno pod wstecznemi, jak pod najbardziej skrajnemi. Cuchnęła ze wszech stron karyera, żądza urzędu, pycha, pragnienie władzy... Dobrze to pojmował w tej chwili, że się zawiódł na tych wszystkich, którym najbezwzględniej ufał, którym najwierniej służył w przekonaniu, że służy ojczyźnie. Zawiódł się oto na sile wszelkich polskich prawd, na wartości prądów i pośliźnięć myśli zbiorowej, uwięzgłej w doktrynach stronnictw. Nie mógł dostrzedz żadnego spoidła, któreby plemię polskie zjednoczyć mogło. Jedyne, ostatnie i niewątpliwe, które jak ściany mogłoby ten naród rozpierzchły w jedno zegnać i materyalnymi środkami zjednoczyć — państwo niepodległe, — zostało odrzucone przez wszystkich rodaków. Czuł, że dusza nie może nawet zewrzeć się z nikim w walce, bo walki nikt nie chce. Śmiech i pogardę powziął dla Zagozdy za jego cierpiętliwość łakomą na męczeństwo, próżną rozkoszy życia, a obojętną lub wstrętną dla wszystkich. Ujrzał w falach morza oczy Montwiła, idącego pod szubienicę, —
Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.