Ta strona została uwierzytelniona.
SPRAWA PIĄTA.
(Poranek w listopadzie. Śniada, nad wilgotnemi łąkami modra, mgła. Słońce lśni kędyś za wzgórzami, za lasami. Chłód. Zapach liści uwiędłych. Żółte listowie klonów i topól szczelnie, uroczo okryło ziemię. Na zimnej murawie uporczywa rosa odpycha oczy. Nieruchomy, stary park zdaje się tulić w głuchość zakątków, zasłanych mgłą, dawne pogrzebione wspomnienia. Nawija się ciągle przed oczy częstotliwy połysk liści, oblatujących ze srebrzystej topoli. Te spływające zwłoki liści żegna cichy szum bezlistnych szczytów, co wśród nieba się poczyna, a w sercu kończy. Serce, ściśnięte od nieugiętych szponów żalu, tuli się samo w sobie i błąka we mgle wspomnień. Czarowic i Krystyna zeszli ze wzgórza i idą długo w milczeniu odludną drogą w parku, ponad basenem leniwej wody, na którą spadła opona złotych liści. Krystyna ma na sobie uroczy swój strój: jasnozieloną suknię, pluszowy krótki paltocik, czarny kapelusz ze strusiem piórem. Każdy połysk jej lakierowanego bucika szelestny jest niezapomnianie wśród złotych liści. Aksamitne jej oczy błądzą po głębinach drzew i mgieł. Policzki pokryły się od chłodu puszystym różem, usta sponsowiały. Czarujące zdrowie, jak zapach, wonieje z jej postaci. Na ustach osiadł chłodny i okrutny uśmieszek, podobny do rosy, która nie opuszcza murawy. Oczy jej ani razu nie spojrzały w stronę Czarowica. Usta cedzą kiedyniekiedy słowa oziębłe. Jak uschnięty liść poniewiera się na ziemi jego upadłe serce. Wiatr je popycha tam i sam. Oczy wytężają się tylko po to, żeby nieujęta mgła łez zasłaniała ich pole widzenia. Nic nie widać...).
KRYSTYNA
— Proszę mówić...