Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.
KRYSTYNA

— Chciałby mi pan dowieść, że nie zawsze mówię prawdę. Nie dowiedzie pan tego. Nie mówiłam bratu pańskiemu, że go kocham. Pamięta pan naszą dawną rozmowę w alejach? Postanowiłam sprzedać się... Brat pański był tak wspaniałomyślny, że chciał, zamiast nabycia, pojąć mię ślubnie za małżonkę, osadzić w dobrach swych na czele wszystkich pachtów i krescencyj, uczynić ze mnie obywatelkę, kolatorkę parafii, matronę, przechowującą stare cnoty i tradycyę rodu Czarowiców. A pan to wszystko znowu popsuł.

CZAROWIC

— Jakimże się to sposobem stać mogło? Jakże to ja, siedząc w więzieniu, skompromitowany nietylko w oczach policyi moskiewskiej, ale również w oczach całego, dobrze myślącego ogółu, mogłem wpłynąć na rozumowanie pani, tak mocno zbudowane na fundamentach logiki?

KRYSTYNA

— Powiedzieć panu?

CZAROWIC

— Powiedz, Krystyno!

KRYSTYNA

— Dobrze, powiem. Tylko bez wszelkich egzageracyj, bez uniesień i bez spoufalonych wykrzykników w rodzaju tego — „Krystyno“! Otóż... Spodobało mi się to wszystko, co pana spotkało. Nie to wcale, co pan robił, lecz pański los. Spodobało mi się to, że naprzekór im wszystkim, wbrew