Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.
BENEDYKT (któremu łzy płyną z oczu)

— Niepoprawny w okrucieństwie, wieczny, głuchy, bezpłodny marzycielu! Uspokój się, porzuć te przeklęte złudzenia! Krystyno, powiedz mu ty, bo ja słów już nie mam. Mnie on nie zrozumie i nie zechce wysłuchać. Może ty zdołasz...

KRYSTYNA

— Złego pan wybrał we mnie pośrednika.

BENEDYKT (do Jana)

— Myślisz, że nie rozumiem twojej duszy, że nie odczuwam tego, co ci piersi rozpiera. Wystarczy ci, gdy powiesz sobie o mnie w myśli: narodowy demokrata — realista — ugodowiec, czy inaczej, według waszej recepty wyzwisk. Sądzisz, że człowiek, który orze, sieje, żnie, który liczy snopki, ażeby mu ich nie skradziono, mierzy korcem zboże, hoduje konie, krowy, owce i świnie — nie ma prawa do krążenia marzeniami w tym kraju, gdzie ty przebywasz.

JAN

— Ja tak nie sądzę.

BENEDYKT

— Nie chciałbym się zająknąć od słowa, jakieby ci sprawić mogło przykrość. Ale pragnę dotrzeć do prawdy, któraby nas pojednała. Jasiu, kocham cię dziś głębiej, niż kiedykolwiek.

JAN

— Wiem o tem i głęboko ufam ci, Benku!