Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.
KRYSTYNA (do Benedykta)

— W istocie, niech pan nie stara się tego rozumieć. Jest w tem, co powiedział brat pański, coś bardzo nieprzyzwoitego, niemiłego. To mogłoby panu zaszkodzić. Pojmuje pan, co ja mówię?

BENEDYKT

— Właśnie, że nie pojmuję — i to mię drażni.

KRYSTYNA

— Jest pan niedomyślny... Naogół — jest pan niedomyślny. W każdym razie sumę żądaną musi pan wypłacić bratu. Taki wydaję wyrok. Sam pan żądał mej interwencyi.

BENEDYKT

— Miałem nadzieję, że pani właśnie przyjdzie mi z pomocą w uratowaniu brata. Pani tymczasem przyczynia się do jego zguby.

JAN

— Nigdy nieszczęście nie chodzi samo. Drugą złą wieść muszę ci zwiastować...

BENEDYKT (z lękiem)

— Co takiego?!

KRYSTYNA

— Pan Jan chce pana uprzedzić, że skazuje się pan na samotność, na zimne i puste życie.