Ta strona została uwierzytelniona.
BENEDYKT
— Ja się skazuję? Dlaczego?
KRYSTYNA
— Ponieważ ja jestem zbyt wymagająca, zbyt wyrachowana. Pan już dziś dla mnie, przez ten podział, stał się za ubogi. Muszę szukać ludzi bogatszych. Muszę pójść dokądś daleko...
BENEDYKT (z pasyą)
— Znowu ta mowa przeklęta!
KRYSTYNA
— Znowu ta mowa. Zresztą, wcześniej czy później i tak bym pana zdradziła. Co gorsza już dziś zdradziłam pana, zdradziłam haniebnie...
(Benedykt mierzy przez chwilę obydwoje przeszywającym wzrokiem, a później zrozpaczony odchodzi. Słychać szelest liści pod jego błędnemi stopami i krótkie, urwane, głuche jego szlochy)
JAN
— Och!... Jesteś okrutna, Krystyno. Jesteś czarująco piękna w tej chwili. Jesteś czarująco piękna. Kocham cię!
KRYSTYNA
— Kocham cię, — to znaczy: chcę tobą władać. Trzeba, żeby miłość stała się wyższą od uczuć nas obojga razem złączonych.
JAN
— Jakże to osiągnąć?