Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.
CZAROWIC
(pospiesznie, gwałtownie zatyka mu dłonią usta)

— Nie trzeba tego mówić! Zachowaj Boże! Nie trzeba!

OLEŚ (głuchym głosem)

— Ja wiem, dlaczego pan nie daje mu mówić. Wiem, dlaczego mu pan zatyka usta. Wiem...

CZAROWIC

— Ja mu zatykam usta, żeby się nie chełpił z cudzej zasługi. Każdy człowiek odpowiada tylko za siebie.

OLEŚ

— To też niech nam pan powie, co trzeba robić, żeby już tego na świecie nie było...

CZAROWIC

— Nie łatwa na to odpowiedź... Gdybyż to człowiek mógł ująć stylisko ciężkiego kilofa, ażeby co dnia odwalać gruzy, pod którymi świętość leży! Gdybyż mógł nie znać innej troski nad troskę, którą stwarza praca, i innej myśli nad jasną myśl o odkopaniu świętości! Ale ziemia przeludniła się od kanalii, która pracownikowi kradnie kilof, młot z rąk wydziera, podstępnie zawala głazami chodnik odkopany, niszczy urobek. Łotrostwo dybie na czcigodną pracę, chowając sztylet pod połą pięknej szaty. Usłyszycie o posłannictwach, o apostolstwach, o prawach narodowych i społecznych, — uwierzycie i będziecie biegli bosemi swemi nogami... Ale wkrótce ujrzycie sami, jak łotrostwo łotrostwu wydziera łupy, zdobyte potem i krwią bezimiennych