Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

krzywoprzysięzca. To on przemawia sam, — czart. Gra najdzikszą swoją symfonię na strunach człowieczego szaleństwa. Śpiewa o pożądliwości, o trosce i o roskoszy. Zapuszcza w tajnię serca krzywe szpony, ściska serce, jak ów stary skrzypek ściska gryf swego muzyckiego narzędzia, od strun nabrzmiały. Podnieca struny uściskiem i wyrywa z nich dawno mu znane przykłady — dzieje szałów daremnych nigdy niespełnionych, krzyki, pełne nadludzkiego pragnienia i oszalałej odwagi. Pokazuje w pieśni swej, co jest rozpacz, pokazuje czarne wnętrze krwawego dołu. A teraz rozwarł kwiecistą dolinę. Tam w dali cud piękności zwłóczy z ramion wieczne szaty. Wraca się wciąż, wraca wciąż smyczkiem swoim do odpowiedzi jedynej, do tejsamej zawsze, do odpowiedzi: — nigdy!

Lecz oto, gdy najbardziej spracowane było serce i w walce swej granicy dosięgło, ucichł głos przodowniczy. Stary muzyk grać przestał. Tyłem do okna zwrócony, smyczkiem wybija takt. Grają sami dwaj młodzi skrzypkowie. Duet. Młody wytrysł w sali śpiew. Nowotna siła wzniosła się zeń, jak szerokoskrzydły archanioł. Zatoczył śpiew krąg. Podbił się sam mocą swoją z zachodu na wschód, z nocy ku jutrzni, zatoczył krąg drugi, wyższy. Wicher niebieski wieje w skrzydła tego śpiewu. Posiadły skrzydła wicher. Płyną w lazurze. Zadrżało od roskoszy serce słuchacza. Włosy się jeżą na głowie. Ścieka wzdłuż ciała zimno do stóp. Wewnętrzny śmiech złączył się z młodą muzyką. Szepcą usta: — Śpiewajcie pieśń, skrzypkowie młodzi!

I oto odsłoniła się pieśń, jakby zasłona. Kędyś pod czarnemi drzewami gruba ciemność przybrała kształt. Zstępuje po ciemnych schodach prześliczny cień. Nad czołem jego miga, wykwita i uderza w mrok świetlisty sztylet burzy. Idzie w dół tajemnica przyszłości. Zjawiła się na podobieństwo chmury, przyniesionej przez wicher zdala. Jakoby daleki odgłos grzmotu odpływa z duszy na jej widok wszelkie cierpienie. Wstaje w duszy szczęście, które trwać będzie wiecznie i nie zostanie nigdy zniszczone. Ucieka bies, miotając gromy. Rozjuszonemi nogami depce szczyty drzew i gonty dachów. Deszcz jego ulewnym potokiem spada. Lecą raz wraz powiewne migotania i sieczyste krzyże jego piorunów. Ciemność głęboka okrywa po nich świat. Wzmaga się szaleństwo burzy. Lecz nawałnica muzyki staje się bogactwem człowieka, sprzymierzeńcem jego wesela, porażką wroga rozszalałego. Znakiem niemocy, przymusową daniną wroga staje się złota tarcza błyskawicy. Jej długie, oślepiające jaśnienie,