odęły, czyniąc zeń alabastrową kaplicę, rzeźbioną od cieniów, spostrzega żyjący cień. Bożyszcze stoi tam nieruchomo z założonemi na piersiach rękami. Oczy jego, jak dwa ciemne, ślepe ciosy, usta nieme).
— Kto ty jesteś?
— Ja jestem ty.
— Nie znam cię. Ja jestem — ja. Nikt inny nie był, nie jest i nie będzie mną. Przepadnij!
— Jestem twój sobowtór. Byłem z tobą w więzieniu. Jako tożsamość twoja przeszkadzałem ci przecież ustać, gdy kułeś po nocach swój wynalazek. Czy nie pamiętasz wsparcia mojego, gdyś upadał, czy nie pamiętasz pociechy mojej, gdyś płakał krwawemi łzami, czy nie pamiętasz zaprzeczeń moich, gdyś się łamał wewnątrz siebie? Podniecałem zawsze twą myśl, popychałem cię, żebyś tu przyszedł.
— Nie chcę zwycięstwa, jeżeli mam je tobie zawdzięczać.
— Jesteś śmiertelny, a ja jestem schroniskiem twej siły, gdy cię nie będzie. We mnie się unicestwisz i pogrążysz w sobie.