Młodzi. No, to nie każdy potrafi.
Prokop. Ale cóż ci oni powiedzieli?
Antoś. Oho! ciekawy jesteś? Wasze żniwo się zbliża. Tyś strzelec, ale ty nie wyciągasz lisa z nory, nie ścigasz sarny po jarach, nie mocujesz się z niedźwiedziem na połoninach; ty, bratku, łowisz Hucuła i oddajesz go Niemcom. Idź precz! Co ja im powiem to tobie na ucho powie mandataryusz.
Prokop. Może już i powiedział.
Jeden z młodych. Antosiu! zmiłuj się, co oni ci powiedzieli?
Drugi młody. Mów, dla Boga! bo mi się zdaje, że już niemiecka ręka łaskocze mię po szyi.
Antoś. Ot, co powiedzieli. Pan Jan Melbachowski jak mię obaczył, rzekł: — „A co? Antosiu? bieda niedaleko. U nas już biorą rekrutów“.
Młodzi. Rekrutów?
Kobiety. Rekrutów!
Dziewki. Rekrutów! — Ach! mój Boże!
Antoś. „Mandaty[1] już i do nas posłane“ — mówił panu Janowi krajshauptman[2] w Kołomyi. — „Strzeż się, Antosiu! Szkodaby ciebie“ — rzekła pani Melbachowska. Ja odpowiedziałem: — „Wola Boska, wola cesarska, wielmożna pani! Ale ja się nie boję; mnie prawo broni: jam jeden u matki“.
Prokop. Na stronie. Niewiele ci to pomoże.
Pierwszy młody. Szczęśliwyś, Antosiu! A ja nie jedynak.
Drugi młody. Dyabeł tam będzie jedynakiem, kiedy potrzeba. U mnie braci i sióstr, jak jagniąt w oborze.
Inni. Źle, źle.
Maksym. Odprowadza ich na przód sceny. Tyś nie jeden u matki, a ty nie jeden u ojca.
Kilku. Oj! nie! Maksymku!