Gdzie kłótnia, tam i on; przyjdzie, słowo powie i — zgoda. A czyż to jego rzecz kłótnie godzić? czy to do niego należy rządzić, czy do mandataryusza?
Mandataryusz. Albowiem, naturalnie, do mandataryusza.
Prokop. Kiedy tu, naprzykład, ot jak dziś w niedzielę, lub we święto, siedzą przed karczmą starzy, młodzi, kobiety i dziewki, patrzaj, niech się tylko pokaże, wszyscy na niego wytrzeszczają oczy, każdy się mu pokłoni, każdy powita. Czyż to jemu tu powinni się wszyscy kłaniać?
Mandataryusz, czupurząc się. Naturalnie, że nie jemu.
Prokop. Kiedy przyjdzie gdzie którego posłać: ot naprzykład, kiedy jaki pan z cyrkułu jedzie do Burkutu i trzeba mu dać ludzi do posługi, chodzisz, wołasz, każesz, mówisz, że pan mandataryusz kazał — nie słuchają, niema, daśby[1]. Niechże jedzie jaki pan, jego znajomy, a on tylko piśnie, oho! dwudziestu Hucułów z końmi jawi się prędzej, niż Ojcze nasz zmówisz.
Mandataryusz. Hm! to on taki? — każże mi dać piwa.
Prokop. Dziś, naprzykład, gadał, że on jedynak, że on sobie żartuje z mandatu i z mandataryusza.
Mandataryusz. Niechże z mandatu, ale z mandataryusza? O! hultaj!
Prokop. Jego koniecznie, wielmożny panie, potrzeba oddać w rekruty.
Mandataryusz. To jest, masz racyę[2], oddać, koniecznie oddać.
Prokop. Cóż stąd, że on jeden u matki? Można napisać, że hultaj, że rozgania rekrutów, że z Wę-