opadają Antosia i krępują go sznurami. Jeden z nich rzuca się na jego broń i jej pilnuje.
Marta zrywa się z krzykiem. O wy, rozbójniki!
Antoś potrząsa się, oni odskakują i znowu go chwytają. Czego chcecie ode mnie?
Prokop. Pójdziesz, bratku, nosić karabin — nic więcej.
Marta. Co? karabin? memu dziecku karabin? nie doczekacie tego! Jakiem prawem? kiedy on u mnie jeden, jak jedno słońce na niebie! Oj! ty psie gończy! tyś zawsze na niego naszczekiwał.
Prokop. Teraz już nie będę, matko! Już niedźwiedź związany, jak baran. Nie turbujcie[1] się; będzie z niego dobry żołnierz.
Antoś. Głupcze! za wcześnie się radujesz. Nie bój się, matko! Prawo wyraźne i wszystkim wiadome; oni go nie skręcą i nie połkną. Jam jedynak — puszczajcie mnie.
Prokop. Oho! jakiś ty rozumny, jak mandataryusz. A tego nie wiesz, że ciebie opisali, jak hultaja: żeś rozpędził wszystkich rekrutów, że przekradasz tytuń.
Antoś. Rozwiąż mi ręce — i wtenczas mi to powiedz.
Prokop. Nie głupim.
Antoś. Matko! jam cię tak kochał, a tyś mi odebrała broń i topór, tyś mię ukołysała na kolanach i śpiącego w ręce ich oddała!
Marta. Ach! ja nieszczęśliwa!
Prokop. Dalej z nim! — prowadźcie go!
Marta rzuca się na szyję syna. Z moich rąk nikt go nie weźmie! Czyście wy zapomnieli, że dla mnie bez niego niema dnia, niema nieba? Odważcie się odedrzeć go ode mnie, jeśli chcecie, aby moje pazury
- ↑ Kłopoczcie się, martwcie się.