w oczach waszych utonęły! Ja was przeklnę! — puszczajcie go!
Prokop. Puszczaj go ty sama, głupia starucho! pożegnaj się z nim! już on nie twój.
Marta. On nie mój? Chyba ta ręka, którą mnie szarpiesz, nie twoja; chyba ten psi język, którym skłamałeś, także nie twój. Trzymaj się mnie, synu, trzymaj się, moje dziecko, jakeś się trzymał wówczas, nimeś przyszedł na świat. Niech nas razem wloką. Są starsi od tych hultajów, co może zrozumieją głos matki. To są psy, tam to może ludzie i uczują po ludzku.
Prokop. Ej! dosyć tego. Precz, stara czarownico! Odrywa jej ręce; gdy to nic nie pomaga, chwyta za włosy i odciąga. Marta pada, chce się jeszcze podnieść, on ją nogą potrąca i woła: Nuże, mazgaje! czego czekacie? prowadźcie go!
Antoś z rozpaczą. Ha! — No, prowadźcie mnie! Ty, matko, bądź zdrowa, czekaj na mnie. Do Prokopa: Ale i ty mnie czekaj — do ciebie to pewno wrócę.
Prokop. Dobrze, dobrze — obaczymy.
Marta po chwili podnosi się na kolana. Co się tu stało? Jak mi ciemno w oczach! ogląda się wokoło. Och! wzięli go! Cóż począć? Pobiedz za nimi, wydrzeć go z ich rąk? — oj! daremnie! Pójść do starszych, zawołać: oddajcie mi syna! krzyknąć tak, aby ten krzyk matki Bog w niebie usłyszał i serca ich zmiękczył — i to daremnie! — oni wszyscy z kamienia. Przeklęte, opłakane życie! Niema nikogo, coby się nad starą kobietą zmiłował! coby ukarał matkę, która sama swojego jedynaka w ręce zbójców oddała! Zlitujcie się! zabijcie mnie! pada twarzą do ziemi.
Prakseda wbiega. Matko! matko! co ja słyszę? gdzie on?
Marta podnosi głowę. Ach! gdzie on? — Teraz do-