Feldfebel. Jest, jest.
Prakseda słabnie i skłania głowę na stół. Ach!
Feldfebel śmieje się. Pewnie krewny — oj! musi być blizki krewny, saperment!
Maksym. Fe! Praksedo!
Prakseda. Nic już, nic, ojcze? — sama nie wiem, co się ze mną stało.
Feldfebel. Potz-tau-send![1] on będzie wasz zięć.
Maksym. Oj! byłby, byłby, panie kolego, gdyby go byli w rekruty nie wzięli. A teraz — cóż robić? trzeba poczekać. — A dobrze się prowadzi?
Feldfebel. Oho! to perła między wszystkimi. Chłopak czysty, równy, jak młoda brzoza. Co każesz, ledwie powiesz, już zrobione. Za tydzień lepiej umiał karabinem wywijać, niż ja! a to nie mała rzecz, saperment! Za jedno mi się tylko nie podoba.
Maksym. Nie daj, Boże, co złego! Czy nie pije?
Prakseda. Ach! ojcze! nie grzechże nam?
Feldfebel. Pfuj! nie. — Ale zawsze smutny; nigdy się nie zaśmieje, nigdzie nie wyjdzie z kwatery, tylko na służbę — ale na służbę pierwszy.
Prakseda. Biedny Antoś! — Ojcze! zapytajcie: gdzie jego kwatera?[2]
Maksym. W ręce wasze, panie feldfebel! Za dobre nowiny o moim przyszłym zięciu pozwólcie wam podziękować. — Panie arendarzu! dajcieno tu tę flaszeczkę z karteczką. Co za nią?
Herszko. Jakto co za nią? — dwa cwancygiery. To rarytna[3] wódka. Ją zawsze panowie piją, jak u mnie popasają.
Maksym. Dobrze, dobrze — na. Daje mu pieniądze. Panie feldfebel! weźcie to. Przyda się czasem poczęstować gości.