Antoś. Dobrześ, dobrze zrobiła. — Dalej w drogę!
Maksym. Ej! Antosiu! a gdzie głowa? w tym mundurze chcesz uciekać? może jeszcze weźmiesz karabin?
Antoś. Cóż począć?
Maksym. Precz z tym. Oto twoja odzież.
Antoś. Dziękuję ci — dawaj. Zrzuca mundur. Bywaj zdrowa, biała skorupo, coś mię, jak żółwia, trzymała w swojem więzieniu. Odedrzeć ciebie od ciała nię można bez krwi — niechże płynie, ale przynajmniej tam, gdziem się urodził. Odrzuca karabin. Bądź zdrów, przyjacielu! Za to, że się z tobą rozstaję przed czasem, może mi pluniesz w oczy i łeb roztrzaskasz. Cóż robić? — mnie tam woła inna powinność.
Maksym. Masz na zmianę. Daje mu pistolety.
Antoś przypatruje się i całuje. Moje, moje własne, Maksymie! niech ci Bóg płaci. Kładzie je za pas i odziewa się.
Maksym daje mu topór. I to jeszcze twój.
Antoś. Mój, mój, Maksymie! — to trzecia ręka górala. Chodźcież teraz, bo nie rano.
Maksym. Pamiętajże, Antosiu, żeś cieśla.
Antoś. Cieśla, tak — a kto zechce wątpić, potrafię go przekonać! Potrąca toporem, drugą ręką obejmuje Praksedę i wychodzą.
Anna. Czegóż chcesz?
Dziecię. Czy ojciec dziś wróci z Kossowa?
Anna. Dziś.
Dziecię. Czy ojciec nam co przywiezie?
Anna. Żeby tylko sam wrócił.
Marta podnosi głowę. Dobrze mówisz, kobieto! Nie