Anna. Mężu! mężu! podobnoś się ty czegoś złego dopuścił?
Prokop. Co to ma znaczyć, Anno?
Anna. Ach! to ma znaczyć, że nad nami wisi nieszczęście. Tylko co widziałam Martę. Straszno i boleśnie na nią popatrzeć, a jej słowa osiadają na sercu, jak kamień! Pocoś ty się wmieszał do tej sprawy? To dzieło grzeszne, Prokopie! — Ona przeklęła mnie i dzieci twoje!
Prokop. Czy tylko tyle? Śmieje się. Gdzie twoja głowa, moja Anno? Było czego się przestraszyć
Anna. Przekleństwo, mój mężu!
Prokop. Puste słowa, żono! — Gdyby przekleństwo starej baby mogło się zamienić w proch i kule, powiedziałbym: — źle, strzeż się! a teraz śmiej się z tego, lub jeśli ci jej żal, płacz sobie z nią, a mnie tymczasem daj co jeść, bom głodny i zmęczony.
Anna, nakrywając stół w tym kącie, gdzie stoi broń Prokopa. Ach! to przekleństwo matki, mój mężu! — Ono straszniejsze, niż proch i kule. I ja matka, i czuję to, żebym póty nie przestała wołać, pókiby Bóg nie ukarał tego, co mię skrzywdził.
Prokop siada za stołem. No, dosyć tego — dawaj jeść. — Wszystko mi się udało: sprzedałem wełnę, sprzedałem bryndzę, drożej, niż inni. Dla pana mandataryusza przywiozłem baryłeczkę wina, która mię prawie nic nie kosztuje. Wszystko zapłacili nasi ludzie, a ja oddam od siebie. Toto nazywa się umieć chodzić koło swoich interesów! Pan mandataryusz jest osieł, choć czasem i po łacinie gada. Gdzie jemu rozplątać moją siatkę? Ja teraz tu rozgospodaruję się, a on w moich rękach będzie tylko miotłą, którą stąd wymiotę każdego, co mi się nie podoba, jak śmiecie z podwórka. Ale czegożeś ty tak nos spuściła na kwintę?[1] he?
- ↑ Kwinta — najcieńsza struna na skrzypcach; spuścić nos na kwintę — stracić na minie, na humorze, spokornieć.