Oficer do żołnierzy. Otoczyć ich — wy po pięciu w równych dystancyach[1] i — ostrożnie — broń na ramię — marsz!
Opryszek. Maksymie, was nie złapali?
Maksym. I źle zrobili.
Opryszek. Ja uciekam na Wołoszczyznę[2].
Maksym. Idź z Bogiem, a ja zostanę tu.
Opryszek. Już przyprowadzili ich do wsi. Tam żołnierzy, jak śniegu. Uchodźcie, bo was schwytają.
Maksym. I powieszą — ot wielkie nieszczęście! Jest przed czem uciekać? Nasze życie, bracie, nie takie, aby je warto było ochraniać.
Opryszek. Oj! biada! biada! — Ale cóż to za dziewka z rozpuszczonymi włosami do nas idzie? — Boże mój! jaka straszna!
Maksym. Nieszczęśliwa! pokochała go, jak swoją duszę; biegła za nim mil sześćdziesiąt; przyprowadziła nazad starej matce, była jej córką, jej sługą. Przyszedłem, powiedziałem jej: Praksedo! Antosia złapali Niemcy i jutro powieszą. Krzyknęła, objęła głowę rękami, jak obręczą, żeby nie pękła, bladość śmiertelna zsunęła się na jej twarz, jak para na szkło, kiedy chuchniesz — i odtąd spokojna. Nie śmieje się i nie płacze. Życie jeszcze w niej zostało i oczy otwarte — ale duszy już niema w tem ciele. — O! żal mi, żem jej nie ubił tem słowem tak, jak tam starą Martę.