dławię. Odtrąca go. Ruszaj sobie w świat, gdzie cię oczy poniosą, a ja idę do Niemców.
Komisarz do oficera. My, ludzie oświeceńsi, tylko sobie przyznajemy głębokie uczucia i mocno się mylimy. Jak słoje drzewa zacierają się i nikną pod błyszczącym lakierem, tak i nasze namiętności. Nasza radość, nasz smutek mieszają się z sobą i zlewają, równie jak cienie ze światłem na dobrem malowidle. Czemże one są w porównaniu z wybuchami radości i rozpaczy tej natury prostej i nieokrzesanej?
Oficer. Bolesny widok!
Komisarz. Ta nieszczęsna dziewczyna, z obłąkanym wzrokiem, to jego kochanka. Tu jego matka. Jedną wieścią, jednem słowem o jego wzięciu tamtej odebrali rozum, tej — życie. O! nie musiał być złym człowiekiem ten, którego tak kochano.
Oficer. Żal.
Komisarz. Patrz, panie poruczniku, co to za postawa, jaki szlachetny smutek w jego oku! jaka rezygnacya i miłość w jego licu! O, jakbym rad go uratować! Ale niepodobna. Prawo nie zna litości i znać jej nie może.
Oficer. Więc to ów mandataryusz go zgubił?
Komisarz. Postaram się, że pójdzie do kryminału. On kłamliwem przedstawieniem zwiódł cyrkuł i przyprowadził go do popełnienia niesprawiedliwości. Zbójcą jest taki urzędnik.