trzeba było zaprzęgać pociemku i wlec się, gdyż maszerowaliśmy strasznie wolno, po ciężkiej piaszczystej drodze, która zdawała się nie mieć końca. O! pamiętnym mi będzie ten marsz nocny 8-go listopada! Wściekły na siebie, drżący od chłodu, siedziałem na koniu, przeklinając i swoje decyzje, i wysyłanie Brzozy, i wyrzucając sobie brak stanowczości i logiki.
— „Już jeśliś zdecydował swój marsz do Galicji, po licha było leźć pod armaty do Lgoty, trzeba było zostać w Wolbromiu, nie miałbyś kłopotu!“ — Oto, jak formułowałem swój zarzut. Zaczynałem sobie wykładać ulubioną swą teorję o ogonkach i szczątkach poprzednich decyzyj, od których tak trudno się oswobodzić. Przecież marsz do Lgoty był niczem innem, jak dalszym ciągiem poprzedniego marszu na Krzywopłoty, gdy nowa decyzja w Wolbromiu wymagała innego kierunku.
„Tak, tak, — powtarzałem sobie ze złością — I Bohu świeczka i czortu koczerha, jak mówią Rosjanie. To nie jest żadna decyzja, z tem nie do Krakowa i Podhala, a wprost do Zlatej Prahy trafisz“.
Wściekłość moja powiększyła się jeszcze bardziej, gdy po przejściu jakiejś grobelki z ciaśniutkim mostem przy młynie — miejsca, które okazało się nie do przezwyciężenia dla części mego taboru — spotkałem oficerów, wysłanych naprzód jako kwatermistrzów. Kwater wogóle nie było wcale. Krzywopłoty, składające się z kilku chałup, naturalnie byty przepełnione. Proponowano coprawda przez grzeczność oddać dla mnie jakąś chałupę, lecz odrzuciłem propozycję. Jak biwakować, to biwakować wszystkim. O cieple, wygodniejszym śnie dla zmęczonych chłopców ani mowy być nie mogło. Jakieś ukrycie od wiatru dać mógł tylko lasek, a raczej zarośla sosnowe.
Wkrótce przyniesiono trochę słomy, zamigotały w zaroślach ogniska, zmęczeni ludzie walili się jak snopy dokoła ognia, niekiedy na wilgotną, zimną, jesienną ziemię. Mnie zaprosił do siebie gościnny i gospodarny Śmigły, który rozłożył obozowisko komendy bataljonu koło większego drzewa. Otuliłem się w burkę i, ćmiąc niezliczoną ilość papierosów, patrzyłem tępo w ogniska, rozpalone przede mną. Biwak zresztą nie był pozbawiony uroku. Księżyc wysoko na pochmurnem niebie rzucał na wszystko dyskretne, szaro-srebrne tony, w oddali migały poprzez gałęzie
Strona:Józef Piłsudski - Moje pierwsze boje (1925).djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.