na czele. U wyjścia ze wsi oczekuje mnie Szef z 2 oficerami ordynansowymi. Jeszcze raz prosi, by zaczekać, nim cała kolumna nie wyciągnie się do marszu. Mamy przejść 1000 kroków i zatrzymać się. Wystarczy to do wyprowadzenia kolumny ze wsi.
Przechodzimy ten tysiąc kroków i stajemy w oczekiwaniu meldunku Szefa. Ogarnia mnie znowu ten cudowny stan, jaki odczuwałem przy wyjściu z Wolbromia. Jestem zupełnie panem siebie, myśl pracuje żywo i wyraziście. „Tak muszą się czuć — myślę sobie — wszyscy wielcy i mali awanturnicy, gdy przystępują do wykonania swych zamierzeń, gdy po przejściu Rubikonu wahań, powiedzą sobie: „Alea iacta est“! Oglądam się. Naprawo — to jest na zachód — rozpala się na chmurnem niebie łuna pobliskiego pożaru. Słyszę, jak żołnierze szepczą do siebie: „Tam są kozacy!“
— Ba, — chce mi się im powiedzieć — gdzie ich teraz w pobliżu niema?
Wschód zaalarmowany przez Czaple, zachód przez kozaków, z którymi mieliśmy potyczkę tutaj, w Ulinie, południe prawdopodobnie przez patrol Dreszera, bo od niego niema słowa meldunku. Obliczam zimno i chłodno. Przed sobą aż do rozwidlenia dróg na Czaple i Wiktorkę mam zapewnioną drogę przez kompanję V-go bataljonu. Żadnego niepokojącego meldunku od niej nie mam, więc ten kawałek drogi pewno da się przejść swobodnie. Prawdopodobnie też i dalszy kawałek drogi, idącej na południe od Wiktorki. Tam przecinamy drogę do Iwanowic. Tam będzie pierwsza próba. Druga — Władysław. Dalej nie chcę liczyć, bo gdy te dwie wypadną fatalnie, nie trzeba będzie już szukać trzeciej, wystarczą te dwie, a jeżeli nie, no, to będzie czas się zastanowić potem.
Jest Kasprzycki. „Czy już gotowe?“
Nie, Szef prosi, by jeszcze ruszyć naprzód o 500 kroków, koniec bowiem kolumny jeszcze jest pomieszany we wsi. Idziemy trochę dalej w las, gdzie na szczęście już błota niema — sucha, piaszczysta, lecz twarda po deszczach droga. Łuna na prawo zmniejsza się, natomiast na niebo wyłazi niepożądany księżyc. Niebo coprawda zachmurzone, ale jednak światła jest dosyć, aż nadto dosyć na naszą imprezę. Łatwiej będzie maszerować, ale też i znikła osłona, która dawała nam zupełną ciemność.
Strona:Józef Piłsudski - Moje pierwsze boje (1925).djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.